niedziela, 20 lutego 2011

W poszukiwaniu straconego czasu


Jak to drzewiej bywało, opowiadają miejscowi z rozrzewnieniem - zwłaszcza starsi.  Jesienią i zimą, kiedy roboty w polu nie było, wieczorami spotykano się w jednej z chałup, baby darły pierze, przędły albo robiły papierowe pająki, chłopy piły gorzałkę i wesoło przymawiały się z kobietami. Oj działo się, działo, wesoło i gwarno bywało śmiechy niosły się w ciemną noc. Bajaniom nie było końca. Opowiadała mi sąsiadka, że jeden z chłopów jakiś markotny chodził, frasował się czymś okrutnie.
- A co Ci to Antoś, zapytała go Sąsiadka.
- Ano Aniu co noc mi się śni, żem się utopił.
- Czyś Ty zgłupiał, przecież u nas ani, rzeki, ani stawu nijakiego nie ma, gdzieżbyś mógł się utopić, daj spokój "sen mara Bóg wiara", nie przejmuj się tak.
Chłop się uspokoił, pomyślał sobie, że ma Ania rację i zapomniał o śnie. Któregoś wieczoru popił z kompanami i wracał do domu przez potoczek - ot taka strużka ledwo - zachwiał się i rymnął twarzą w wodę, leżał tak dopóki nie znalazł go inny chłop co do chałupy wracał, ratując od niechybnej śmierci. Podobno od tamtej pory wraca okrężną drogą, byleby nie przez tą stróżkę właśnie.
Jak przyszła niedziela cała wieś razem przez las i góry - tak około 6 kilometrów szła do Kościoła, wesoło było i gwarno, drogi ubywało szybko, a wieczorem w stodole grała harmoszka i skrzypce,  wywijano hołubce do późnej nocy.
A dzisiaj - mówi Sąsiadka, każdy w swojej chałupie siedzi z nosem w telewizorze, albo innych tam cudach techniki, cliwo i cicho, nie ma z kim pogadać, pośmiać się, czy chociażby herbaty napić.
Życie tu w górach nie rozpieszczało ludzi - wszędzie chodzili na piechotę - bo drogi na Jaworzyny nie było, tylko koniem przejechać się dało, kobiety brały kobiałki pełne sera i jajek, wędrowały na targ do Jordanowa przez góry - wychodziły już o 4 rano i wracały pod wieczór. Teraz w każdej chałupie jest samochód i żyje się jak w mieście, ale jakoś tak żal minionego czasu, tych rozmów i gwaru przy piecu...


W ubiegłym tygodniu gościliśmy Hanię, która robi z gliny przepiękne przedmioty i tak oto kurs lepienia z gliny przyjechał do mnie, z czego się bardzo ucieszyłam. Od dawna chodziła mi ta glina po głowie, tylko nie miałam pojęcia czym się to je, no i nie miałabym czasu jeździć do Krakowa na nauki. Tak właśnie wieczorami,  siedziałyśmy z Hanią i lepiłyśmy gliniane różności, niczym w minionych czasach, z radia sączyła się cicho muzyka, w piecu trzaskał ogień i było jakby się czas zatrzymał..



Udało mi się zrobić kilka rzeczy, nie są one doskonałe, ale jestem dumna, że zrobiłam je sama, mam zamiar doskonalić się w robieniu ceramiki z gliny, podoba mi się to okrutnie - a jak już się "udoskonalę", to będziemy z naszymi gośćmi lepić gliniane misy i dzbanki i co tam kto będzie chciał...
Na pierwszy ogień zrobiłam miskę, którą mam zamiar wypalić i poszkliwić, ale na to muszę poczekać do marca, wtedy dopiero będę miała czas żeby pojechać do Krakowa  i zawieźć moje prace do wypalenia :(



 

Jeżeli wszystko się uda misa będzie kobaltowa, a rumianki białe z żółtymi środkami.

Następnie zrobiłam miskę dla Fiony, Słoninka musi poczekać jeszcze troszkę na swoją.


Miska będzie tylko wypalona




A to mój ptaszek, jeszcze nie wiem jak będzie wyglądał po wypaleniu i poszkliwieniu, bardzo podoba mi się taka surowa glina.
Hania przy pracy nad swoim Aniołem z białej gliny wyszedł przepięknie, jest taki eteryczny..















Przedstawiam Wam mojego pierwszego Anioła z białej gliny, nie jest doskonały, ale tak się cieszę, że w ogóle jest..




A tak wyglądają prace Hani wypalone i poszkliwione, prawda, że piękne?? Moze kiedyś moje będą choć w połowie takie..















Widzicie sami jakie piękne przedmioty można wyczarować z gliny, ja już się w niej zakochałam bez pamięci..
Życzę Wam dobrej nocy i znikam znowu na chwilę - obowiązki wzywają..
A tak wstaje ranek po pracowitych wieczorach..




piątek, 18 lutego 2011

Anioł


Nie wiem, od czego zacząć, ten post jest podziękowaniem dla niesamowitej kobiety Gugi ze Skarbczyka. Ta oto anielska istota przysłała mi w prezencie zrobioną przez siebie przepiękną torbę i nie tylko..Nigdy jeszcze nie spotkałam się z taką bezinteresowną sympatią i to przywraca mi wiarę w ludzi.
Guga słowo "dziękuję" nie jest w stanie oddać tego co czuję, mam nadzieję, że bedę mogła kiedyś uścisnąć Twoją dłoń...
Ten anioł został zrobiony z gliny przez mojego gościa Hanię, będzie wypalony i poszkliwiony, w następnym poście pokażę, moje pierwsze kroki w poznawaniu świata gliny. Chciałabym zrobić takiego anioła dla Ciebie, dlatego muszę dużo ćwiczyć :))
Torebka będzie moją najcenniejszą rzeczą...






Pozdrawiam serdecznie Wszystkich zaglądających do Jolinkowa, postaram się wkrótce pokazać Wam moje poczynania z gliną.

niedziela, 6 lutego 2011

Zza uchylonych drzwi...


Jak wiecie czas jakiś - to znaczy 20 lat mieszkałam w Krakowie, moje życie płynęło sobie spokojnie między pracą, domem, zakupami i tym wszystkim, co się miejskie zowie. Było to życie raczej statyczne i konsumpcyjne. Wygodnie i czysto, szum telewizora co wieczór, czasami jakieś kino - ot, normalka. Płynęło sobie na fali odwilży, wielkich interesów, sklepów, niezliczonej ilości towarów kuszących swoim nowoczesnym wyglądem i tak rok za rokiem, człowiek chciał więcej i więcej, no bo to przecież meble trzeba zmienić, w sklepach tyle modnych ciuchów, do których wzdychałam nieustannie i co rusz kupowałam nowe - no bo przecież trzeba być na topie i tak dalej i tak dalej..
Zanim się spostrzegłam, byłam w szponach mody, układów, tego co wypada, a co nie, u kogo warto bywać, a kogo zbywać. Modna fryzura, makijaż, eleganckie buty i wydawało mi się, że jestem szczęśliwa. Gdzieś obok mnie był inny świat, widziałam go zza uchylonych drzwi, dobiegały mnie jego odgłosy, wiedziałam, że jest i to mi wystarczało, nie pragnęłam go poznać, dotknąć - miałam swój..
Nie będę się powtarzać, bo już wiecie, co spowodowało, że to się zmieniło, w każdym razie dopiero wtedy, gdy odważyłam się otworzyć uchylone drzwi, zobaczyłam coś, co mnie zauroczyło bez reszty, niczym szczeniak rzuciłam się  w objęcia tego nieznanego, przekroczyłam próg do innego świata i zrozumiałam, że to, co wydawało mi się szczęściem było raczej złudzeniem.






Tak w ogóle, jak o tym teraz myślę, to moje życie można podzielić na równe trzy etapy: do 20 roku życia mieszkałam w małym miasteczku w świętokrzyskim, kolejne 20, to Kraków i dokładnie w roku 2000 - Jaworzyny. Przez 40 lat szukałam mojego miejsca na ziemi i w końcu go znalazłam, udało mi się wysiąść z tego pociągu, który wciąż przyśpieszał i gnał i gnał. Dokąd? Po co? Ano za lepszym samochodem, modniejszym ciuchem, kosmetykiem, tym wszystkim, czym karmią nas reklamy, wmawiając nam, że bez tego nie możemy żyć, a my, po prostu zaczynamy w to wierzyć. Przyśpieszamy coraz bardziej i bardziej, goniąc ten niedościgniony ideał posiadania, płacąc za to najwyższą cenę. Nie mamy czasu dla własnych dzieci, rodziny, ba nie mamy czasu dla siebie, młodzieńcze marzenia już dawno pokryła warstwa kurzu, nasze ideały gdzieś się ulotniły, a my udajemy, że jest OK. Smutne to bardzo..
Wielkie korporacje, które wysysają z nas ostatnie krople potu, płacą i owszem, nawet dużo, ale co z tego skoro nie mamy ani czasu, ani siły, żeby te pieniądze wydać i powoli stajemy się zgorzkniali, starzy i smutni siedząc przed najdroższą plazmą w skórzanym fotelu.
Nie chcę tak żyć, świadomie zrezygnowałam z wielu "dobrodziejstw" tego świata, nie mam modnych ciuchów, ani nie wyjeżdżam na Kanary i nie jeżdżę najnowszym modelem mercedesa i wiecie co, teraz wiem, że jest mi to zupełnie zbędne. Mam za to rosę o pranku, góry za oknem, niebo rozgwieżdżone tak, że oczy oderwać trudno, a w letnie wieczory prywatne koncerty świerszczy. Nie myślcie, że się wymądrzam i chcę Wam mówić, jak macie żyć, każdy z nas jest inny, każdy ma własny świat, ja tylko podpowiadam, żebyście czasami zatrzymali się w tym biegu i pomyśleli o sobie.
Najbardziej żal mi dzieci, które dziwią się: że po jagody do pierogów idzie się do lasu, że pierogi lepi się w domu - a nie kupuje w sklepie, a śmietanę do owych pierogów przynosi się w słoiczku od gospodyni.
Bardzo wzruszające było dla mnie to, jak chłopiec który zjeździł pół świata, widział tyle, ile ja do końca życia nie zobaczę, siedząc w mojej wiejskiej kuchni z umorusaną buzią i rękoma zanurzonymi w cieście piernikowym, powiedział, że jest to jego najlepszy wyjazd - i czego chcieć więcej?
Wystarczyło lekko popchnąć uchylone drzwi, a za nimi czekało na mnie inne życie..























Nie myślcie, że taki ze mnie sportowiec, po prostu zaczęłam próbować tego, czego dotąd nie znałam i muszę powiedzieć, że podoba mi się to bardziej niż zwiedzanie galerii handlowych. Nigdy wcześniej nie jeździłam na nartach, po prostu uważałam, że to nie dla mnie. O jakże się myliłam, odkrycie nart biegowo-zjazdowych (back country) zmieniło moje nastawienie. Mówię Wam, jest to niesamowite uczucie, tylko ja i las, dziewiczy śnieg i ośnieżone drzewa, cisza i piękne widoki. Podejścia są czasami ciężkie, ale nagrodą jest powrót, narty same niosą w dół, a wiatr rozwiewa warkoczyki :)) Piękna sprawa.
Moim ostatnim osiągnięciem, z którego jestem niesamowicie dumna jest wyjście na Stare Wierchy i Turbacz tydzień temu. Przyznam szczerze, że z tym Turbaczem, to było strasznie ciężko, kilka razy chciałam się poddać, ale nie dałam za wygraną, a widoki jakie zobaczyłam ze szczytu wynagrodziły mi cały trud podejścia, no i ten powrót:)) mówię Wam bajka!!!















Jeszcze nigdy naleśniki nie smakowały mi tak, jak te na Starych Wierchach :))



Będę się z wami powolutku żegnała, teraz zniknę na dłużej, bo goście jadą, to i czasu na pisanie bloga nie będzie. Życzę Wam miłego wieczoru, i tak na dobranoc parę zdjęć z chałupy.