środa, 30 listopada 2011

Na tropach dzieciństwa


Dawno mnie było, wróciłam z długiej podróży, oczywiście dla mnie była ona niezwykle długa, bowiem od paru lat nie ruszałam się z Jaworzyn dalej niż 100 km. Co to się działo przed wyjazdem, pożegnania z Tomkiem, który przejął pieczę nad gospodarstwem, kózkami i psami, zaglądanie w każdy kąt chałupy, czy aby wszystko jest w porządku. Strasznie się tą podróżą denerwowałam, czułam się tak, jakbym wyjeżdżała co najmniej na inny kontynent. Moja serdeczna przyjaciółka wyprowadziła się na wiosnę w pomorskie, jako, że jej córeczka Blanka, a moja córka chrzestna kończyła 2 latka, a i stęskniłam się za Gosią, uradziliśmy z Tomkiem, że po prostu do nich pojadę. Jak uradziliśmy, tak zrobiliśmy i pewnego wieczoru wsiadłam w autobus, który ruszył w ciemną noc wioząc mnie prościuteńko do Chojnic, szkoda tylko, że nie mogłam zabrać moich kózek, śmialiśmy się z Tomkiem, że kierowca musiałby mieć dziwną minę, gdyby zobaczył na przystanku jakąś nawiedzoną babę z trzema kozami, a i Gosieńka byłaby szczęśliwa odbierając mnie na dworcu. Chciałabym pokazać Wam kawałek innego świata niż moje Jaworzyny, równie pięknego. Gdynia Orłowo, ten zakątek naszego wybrzeża zachwycił mnie.












Dobrze jest czasami wyjechać, by móc zatęsknić, a tęskniłam strasznie i po powrocie jakby na nowo, świeżym okiem spojrzałam na ten "mój koniec świata" i powiem to po raz setny chyba, nie zamieniłabym go na żaden inny, cisza dookoła wprost uderzyła mnie znienacka, zaskoczyła swą wszechogarniającą obecnością, zdziwiła, poczułam się jakbym usłyszała ją po raz pierwszy. Wszystko tu na mnie czekało, zamknięte w kokonie ciszy. Pierwsze kroki, prosto z podróży skierowałam oczywiście do koziarni, a tu Galusia na mój widok, uciekła przestraszona, dopiero po chwili dała się pogłaskać, ale już jest dobrze, wszystko wróciło na swoje miejsce.
Ale, ale, tak na prawdę nie o tym miał być ten post, wracam więc do tytułowego wątku, chciałam opowiedzieć Wam, co przytrafiło mi się pewnej wrześniowej niedzieli.
Siedziałam sobie na werandzie, Tomek pojechał do Krakowa, widzę, że drogą idą jacyś młodzi ludzie z małym chłopcem, ten widok nie zdziwił mnie ani trochę, ot turyści. Nagle słyszę głos dziewczyny, coraz bardziej podekscytowany.
-To jest ten dom, to jest ten dom!
Zapytałam więc, o co chodzi. Dziewczyna zbliżyła się do mnie i zapytała, czy w tym domu mieszkała może Aniela Śmietana, odpowiedziałam, że owszem mieszkała, a teraz my w nim mieszkamy. Od słowa do słowa, zaczęłyśmy rozmawiać, zaprosiłam całą gromadkę do chałupy. Dziewczyna weszła do kuchni i stanęła jak wryta, widziałam po jej minie, że jest głęboko poruszona, dopiero za chwilę zaczęła opowiadać.
Magda mieszkała z rodzicami na Mazurach, ale jej Dziadkowie mieszkali w Krakowie. Babcia Magdy prowadziła w okresie letnim schronisko w naszej szkole na Zawadce i dziewczynka co roku całe wakacje spędzała właśnie tutaj. Jej tata jest przewodnikiem górskim i zamiłowanym taternikiem. Razem z tatą przychodziła na Jaworzyny do mojej Anieli po mleko i twaróg, siadała na małym stołeczku i obserwowała jak Aniela krząta się po izbie. Zapytałam ją, jaka była Aniela, powiedziała, że na pozór szorstka, ale mimochodem podczas rozmowy, podchodziła do niej i zgrubiałą ręką głaskała ją po policzku.
Magda chodziła po chałupie jak w transie, nie mogła uwierzyć, że tak wiele w niej z przeszłości. W pewnym momencie, powiedziała.
-Nie lubię pani.
Trochę mnie to zaskoczyło, ale ze spokojem, zapytałam dlaczego. Okazało się, że zburzyłam jej marzenie.
Magda mieszka teraz ze swoim mężem i synkiem Tadziem w Krakowie, od dłuższego czasu marzy jej się dom, gdzieś na uboczu, z dala od zgiełku miasta, jeździła więc w różne zakątki w poszukiwaniu swojego marzenia. Tej niedzieli, a była to rocznica śmierci jej babci, postanowiła wybrać się śladami swojego dzieciństwa, odnaleźć dom Anieli i kupić go, niestety spóźniła się 11 lat.
Często zastanawiam się nad tym, jak dziwnie zaplatają się ludzkie losy, gdybym nie siedziała na werandzie, Magda przeszłaby obok, nigdy byśmy się nie poznały i nie polubiły, wiem, że jej dom, gdzieś tam na nią czeka, może jest na wyciągnięcie dłoni, czas pokaże. Nie minął tydzień, kiedy na progu znowu zobaczyłam Magdę, z jej przyjaciółką, dzierżyły w dłoniach wiadra pełne jeżyn, jako mała dziewczynka też je tu zbierała, jej oczy pełne były śmiechu, mimo, że poznałyśmy się zaledwie przed tygodniem obie czułyśmy jakbyśmy znały się lata.
W ostatnim mailu "wieści z miasta" Magda donosi, że właśnie skończyła 36 lat, tak więc urodzinowo, życzę Ci Magdo, żebyś odnalazła to swoje marzenie, a Wam za zgodą Magdy pokazuję kawałek magicznej Zawadki małej dziewczynki.




























Teraz Tadzio odkrywa swoją Zawadkę, biegając dookoła domu, penetrując zakamarki obejścia, Mama prowadzi go ścieżkami swojego dzieciństwa i widać, że bardzo mu się to podoba.


Czas niespiesznie mija w Jolinkowie, dni coraz krótsze. Nasze kózki grubieją z dnia na dzień, codziennie zabieramy je na spacer, zawsze znajdą sobie kawałek listka, trawki, czy liści jeżyn i zadowolone wracają do siebie na sałatkę warzywną, którą dla nich przyrządzam, muszę pilnować żeby każda jadła swoje, bo inaczej dochodzi do burd i przepychanek. Święta zbliżają się wielkimi krokami, czas na suszenie pomarańczy i jabłek, pieczenie pierników, robienie świątecznych ozdób.
Ten wyjazd uświadomił mi jeszcze jedną rzecz, jestem tu z Wami niespełna rok, a wytworzyła się między nami nić sympati i wzajemnej uwagi. Dziękuję Wam serdecznie za maile i komentarze, w których pytacie, czy wszystko u nas w porządku, to wspaniałe uczucie wiedzieć, że gdzieś tam jesteście.
Chciałabym zaprosić Was na naszą stronę domową, którą wreszcie po dwóch latach udało się uruchomić, jak mawiają "szewc bez butów chodzi", tak więc i nasze gospodarstwo, które dwa lata temu stało się gospodarstwem agroturystycznym biegało sobie zupełnie na bosaka, ale już jesteśmy obuci http://www.jolinkowo.pl/






środa, 2 listopada 2011

Jak trza, to trza...



Jedną z ostatnich rzeczy jakie miałam do wykonania tej jesieni, było szatkowanie kapusty i upchanie jej do beczki dębowej, specjalnie na tą okazję kupionej na jarmarku. Muszę Wam się przyznać, że miałam to robić pierwszy raz i trochę mnie to przerażało. Tak więc metr kapusty patrzył na mnie z wyrzutem z sieni i jakoś tak się nie składało żeby się za to zabrać. Wielkimi krokami zbliżał się 1 listopada, a kobitka na jarmarku przestrzegała mnie, że kapusta musi być zakiszona przed tym dniem, sąsiadka też grzmiała wielkim głosem, że już trza skrążać (czyli szatkować) , bo to ostatni moment. No dobra myślę sobie jak trza, to trza. Pewnego wieczora wytoczyliśmy beczkę na środek izby,  szatkownicę  ułożyliśmy na beczce i dalej do roboty. Tomek szatkował, ja przesypywałam każdą warstwę solą, marchewką, zielem angielskim i listkiem laurowym, po czym hop do beczki i dreptałam sobie wśród tych liści wszelakich. Nie powiem fajnie się deptało, tylko ciut w stopy zimno. Z chwili na chwilę tańcowałam coraz wyżej i coraz zimniejsze były moje stopy, ale soku kapusta puściła co niemiara. W pewnym momencie zadzwoniła moja komórka, niewiele myśląc nachyliłam się po nią iiii po chwili, niczym w zwolnionym tempie zobaczyłam mój telefon lądujący prościutko w tą udeptaną kapustę, tylko usłyszałam plusk.. Malowniczo wyglądał między tymi listkami i marchewką, wyjęłam go, obejrzałam - działa pomyślałam sobie i już się tym nie zajmowałam. Rano Tomek pojechał do Krakowa i miał wrócić za dwa dni. Sięgam po komórkę, a tu o zgrozo czarność widzę, zamiast wesołego światełka wyświetlacza, o Matko Kochana, co ja teraz zrobię, nie pamiętam żadnych numerów telefonów, ani do Mariki, ani do Tomka, nic tabula rasa, jak ja im dam znać, że jestem poza zasięgiem, to znaczy, jestem w ogóle, ale mojej komórki jakby nie było. Na szczęście z krakowskich czasów wbił mi się do głowy jeden numer, do naszego przyjaciela Piotrka. Zadzwoniłam do Piotrka, żeby zadzwonił do Tomka i powiedział mu, że żyję i nic mnie nie zjadło, kozy i psy też w porządku, tylko moja komórka skończyła swój żywot pośród skrążonej kapusty :)















Kapusta kiśnie sobie w beczce, mam nadzieję, że będzie pyszna, dopiero dzisiaj Tomek przywiózł mi z Krakowa nowy telefon, najbardziej bałam się tego, że szlag trafił wszystkie numery jakie miałam zapisane. Przez te dwa dni bez telefonu, uzmysłowiłam sobie, że jestem totalnie zagubiona i odcięta od świata. Chyba trzeba będzie ważniejsze telefony zapisać starym zwyczajem w brulionie, bo ten, nawet jak wpadnie do beczki, to da się go wysuszyć :)
Jesień rozpieszcza nas w tym roku, jest tak pięknie, że oczy oderwać trudno, nasze kózki pasą się na łące i mamy podejrzenia, że tak gdzieś w lutym zarówno Hrabianka, jak i Gala zostaną matkami :) a Fidel dumnym ojcem, oj to się będzie działo, już zaczynam czytać o ciąży u kóz i porodzie i sama nie wiem, jak ja to przeżyję.
Życzę Wam dobrej nocy, a ja wracam do zapisywania numerów w brulionie :)