piątek, 26 grudnia 2014

Dobra myśl...

Dzikie..śladami Stasiuka
Było późne popołudnie i miałem nie jechać, ale się zmobilizowałem. Dopompowałem tylne koło i ruszyłem. Jak zwykle w dół drogi, w lewo na koniec wsi, do pierwszego brodu. I potem z biegiem Zawoi. Przeprowadziłem rower po kamieniach. Dawno nie padało i było płytko. Ostatni dom został z tyłu i teraz miałem przed sobą tylko opustoszałą dolinę. Rozpędziłem się na płaskim, prostym odcinku, ale zaraz zwolniłem, bo po lewej, za rzeką, usłyszałem psy: wysokie, skowytliwe ujadanie. Tak szczekają, gdy chwytają trop zwierzyny albo ją osaczają. To były psy Janka. Janek ma kilkadziesiąt sztuk bydła, które pasie się na rozległych łąkach graniczących z lasem, więc te psy muszą być. Rzuciłem rower, przeszedłem prez rzekę i odnalazłem je na niskiej, bagiennej łące wśród wierzb. Stały w trójkącie i zanosiły się tym ni to szczekiem, ni to skowytem. Rwały do przodu na przykulonych łapach, ale jednocześnie trzymał je jakiś niewidzialny postronek, niematerialna obroża. Albo powtrzymywało sprężyste powietrze. Trzy czarne podpalane kundle trochę mniejsze od owczarków niemieckich. W trójkącie o bokach długości pięciu, może sześciu metrów. Rwały się ku środkowi tej geometrii i zarazem cofały. Przyczajone, wyszczerzone, drążce.
Pomiędzy nimi stał on. Ciemnorudy, cętkowany i nieruchomy. Wyższy od nich o kilkanaście centymetrów. Smukły i królewski. Ryś. Chwilami poruszał się lekko, tak by mieć je wszystkie na oku, co było trudne, bo przecież trzeci zawsze pozostawał gdzieś z tyłu, w martwym polu. Ale widać tego trzeciego wyczuwał instynktownie, bo cały czas zajmował pozycję w centrum trójkąta, nie zbliżając się zanadto do żadnego z psich wrogów. Stałem oddalony o dziesięć metrów, może bliżej. Oczywiście dostrzegł mnie, ale nie wykonał żadnego lękliwego, pochopnego ruchu. On, drapieżnik, który być może pierwszy raz widział człowieka, ine okazywał ani lęku, ani zaskoczenia. Był piękny. Niskie słońce wydobywało każdy szczegół sylwetki. Miał wielkie marzycielskie oczy osadzone w stosunkowo niewielkiej czaszce. Tułów wydawał się drobny, niemal kruchy. Ale łapy za to potężne. Chwilami postępował pół kroku w stronę tego lub tamtego, jakby badał ich determinację, sprawdzał odwagę albo prowokował do nierozważnego gestu. Ale to były właśnie półkroki, półgesty. Psy piekliły się, szalały, zawodziły, rzucały w przód i odbijały od niewidzialnej szyby. On przy nich wyglądał na niewzruszonego mistrza energetycznej kalkulacji. Jakby miał wyliczoną każdą kalorię, każdy ułamek sekundy i każdy centrymetr. Rysie są słabymi biegaczami. Szybko się męczą. Psy, sfora psów, tak jak wilki polują w biegu, zabijają z marszu. Gdyby zaczął uciekać, prawdopodobnie by zginął. Skąd o tym wiedział? Nie wiem. Ale wygladał tak, jakby wiedział wszystko. Złocisty w tym późnym słońcu, świetlisty niczym zjawa wśród szarzejacej zieleni kończącego się lata. Gdy kundle chwilami milkły, gdy traciły głos, słychać było niski, monotonny pomruk. Zjawa była jednak z ciała, z naprężonego do granic mięsa.
W końcu któryś pies zaatakował. Stało się to niewiarygodnie szybko. Właściwie nawet tego nie zauważyłem. Ułamek sekundy później ryś leżał na grzbiecie, przednimi pazurami przyciągał psa do siebie, a tylnymi próbował rozpruć mu brzuch. Ale te dwa następne też zaatakowały i wśród łopianów turlał się czarno-rudy kłąb. Po paru sekundach drapieżnik stał znowu nieruchomo, a odrzucone na boki psy przyczaiły sie z brzuchami przy ziemi. Dyszały z wywalonymi jęzorami. Po nim nie było nic widać. Znowu obliczał odległość, siły i ułamki sekund. Jak piękna, ciepła, żywa maszyna. Stałem o parę kroków i kompletnie nie liczyłem się w rozgrywce. Przez długie minuty mogłem patrzeć na wolne, dzikie zwierzę w, można by rzec, kulminacji jego wolności i dzikości.
W końcu zaczął pojmować, że jednak wygrywa. Niespiesznie odwrócił się i lekkim truchtem ruszył w zarośla. Psy jednak skoczyły za nim i próbowały go dopaść w martwej odnodze strumienia. Znów znieruchomiał i czekał na atak. Na chwilę straciłem zwierzęta z oczu. Usłyszałem odgłosy kotłowaniny, znowu ten niski, mięsny pomruk, ponad zaroślami błysnęły srebrne rozbryzgi wody, któryś pies zaskomlał i wszystko ucichło. Ruszyłem w tamtą stronę. Ryś wyszedł już z wody i wspinał się bez pośpiechu na przeciwległy brzeg. Złocista zjawa zniknęła wśród łopianów i mięty.
Psy były ledwo żywe. Brodziły w martwej odnodze po brzuchy i chłeptały zielonkawą wodę. Miały niewyraźne miny. Jeden był zakrwawiony. Krew płynęła z rozdartego ucha. Drugiemu krew sączyła się z tylnej łapy.
Ile to mogła trwać? Pięć minut? Siedem? Było jak sen. Piękny i okrutny. Nigdy wcześniej nie widziałem, jak dzikie tak blisko spotyka się z udomowionym. Zmęczone psy patrzyły na mnie zrezygnowanym, ludzkim wzrokiem. A ja patrzyłem w ślad za złotym płomieniem rysiego ciała, który zgasł wśród zieleni.


ehhh. ten Stasiuk. Pytacie mnie. Nie żebym nie chciała Wam odpowiedzieć. Radzę sobie i chyba wiem czego chcę i chyba nieźle się mam i dzięki Wam wychodzę na prostą..Pytacie mnie...Już chyba wiem czego chcę. Poradziłam sobie z tym. Pytacie mnie.. Dzisiaj wiem że to dobra myśl. Hrabianka, Fidel, Gala, Lutek Helena..ehhh i moje psy Fiona, Słoninka, Bekon i Walduś koto-pies :)
jola

sobota, 20 grudnia 2014

Podobno idą święta...



To już najwyższy czas Moi Drodzy Czytelnicy. Podobno Idą Święta. Zbliżają się tak po cichutku jakbyście w oddali słyszeli dźwięki fortepianu. Takie nutki..czarne..białe..takie zbliżające się święta słyszałam je jak byłam dzieckiem.Takie chciałabym posłyszeć teraz. Klawisze fortepianu czarne, białe. Ołówek organisty smagający po moich palcach. Dźwięki i zapachy. Zapach krochmalonej pościeli prosto z magla..Spokój i oczekiwanie. Ten magiel i sanki (gdzie teraz znajdziecie magiel, nie mówiąc już o śniegu i sankach) pierogi z kapustą i grzybami przygotowywane w dzień wigilii. Choinkę którą Tata przynosił tego dnia rano? Łańcuchów papierowych, cukierków zawijanych w ozdobny papier, jabłek wyjmowanych z siana?
Chcę pamiętać " Cichą noc".
A słyszę
- W te święta Polacy Wydadzą na święta...
- Nie masz pomysłu na świąteczne prezenty? Zajrzyj do nas!!!!
- Twoje Dziecko marzy o...weź kredyt, przecież idą święta.
- Musisz to mieć, przecież Idą Święta!!!!!!
- Idą Święta. Biegaj, stresuj się, wydawaj pieniądze. Kupuj, kupuj..kupuj...
Jakby to były ostatnie dni Twojego życia.
Strzelam sobie w stopę, ale nie chcę takich świąt. Cieszę się że jestem daleko od tego, że nie muszę przeciskać się alejkami zatłoczonych Galerii.
Bo czymże różnią się te świąteczne dni. Czy tylko trzy dni w roku mamy być dla siebie ludźmi? Czy tylko przez te trzy dni kochamy się, obdarowywujemy? Widzimy drugiego człowieka?
Bo czymże są Święta? Zapomnieliśmy. Ja też zapomniałam, ale te klawisze..czarne..białe..czarne..białe...
Jedne święta pamiętam z dzieciństwa tak wyraźnie. Mój brat wracał do domu na przepustkę z wojska z Koszalina. Ile ja wtedy mogłam mieć lat? Na stole biały obrus. Tata smażył rybę, mama lepiła pierogi. Ja schowana pod choinką czekałam na brata.  Przyjechał i to był największy prezent. Czarne..białe..czarne...
Jurek mój ukochany brat. Nie ma go już. Zginął tragicznie. Sama nie wiem dlaczego to właśnie świąteczne wspomnienie mam pod powiekami. Byłam wtedy dzieckiem. Jurek był jednym z moich trzech braci. Była między nami spora różnica czasu.
..czarne..białe..czarne...

ehhh...było minęło i nie wróci. To już najwyższy czas. Te święta zamykają pewien etap w moim życiu. Kolejny. Nie wiem jaki, wiem że idę do przodu. Od tamtych świąt radze sobie tu sama :))) nie pomijając Fiony, Słoninki, Bekona i Waldka. Hrabianki, Gali, Lutka, Fidela i Helenki. Na wiosnę urodzą się kolejne. Tomka już nie ma i nie będzie ehh..życie. Wiecie tak sobie myślę, że sami fundujemy sobie te ostre zakręty bylebyśmy wychodzili z nich na prostą. Tego mi życzcie.













A ja Życzę Wam żebyście w ten czas poszukali w zakamarkach pamięci tamtych świąt. Póki możecie, póki trwają w Waszej pamięci. Ja jeszcze pamiętam i mam nadzieję..
sentymentalna
jola

zdjęcia archiwalne. Młodziutka Hrabianka, Fidel. Nie ma jeszcze Lutka i wielu innych koźlątek które urodziły się u mnie.

czwartek, 18 grudnia 2014

Dzień dobry...

Lepię pierogi, słyszę jakieś dziwne kołatania. Wyglądam przez okno, jakiś gość zbliża się do moich drzwi, otwieram i pytam nieśmiało.
- O co chodzi?
- Wie Pani bo my tu przyjechaliśmy z naszą kozą. Słyszeliśmy że ma Pani kozła.
- :)))) Mam.
- Pani zna moje kozy, jeździ Pani od Tokarni przez Groń.
Chwilę myślę. To te kozy które pasą się koło biblioteki. Piękne z długim włosem. Nie raz na nie patrzyłam...
- Znam.
Po chwili z bagażnika wyłania się dorodna rogata koza.
- Bo wie Pani ona ma ruję i tak sobie pomyślałem.
Co było robić " tak sobie pomyślałem"
- A ile to będzie kosztować?
-  Nic.
- Ale jakże to nie uchodzi.
Minęły trzy tygodnie.
Piekę pierniki, słyszę jakieś dziwne kołatania. Wyglądam przez okno. To ten sam gość z wiklinowym koszykiem, otwieram.
- Wie Pani bo ja chciałbym jakoś się z Panią rozliczyć, bo to nie uchodzi.
Zapraszam go do chałupy, częstuję herbatą z imbirem. Na stole cały czas stoi ten wiklinowy kosz, nie mam odwagi go otworzyć.
- Bo wie Pani, idą święta. Moja koza już się nie "goni". Spokojna jest. Chciałbym podziękować.
Otworzyłam ten koszyk jak wyszedł. Sok z malin, buraczki domowej roboty, kiełbasa i królik w "wersji sklepowej".
pozdrawiam Was niezmiennie
jola

wtorek, 16 grudnia 2014

Tak niewiele nam potrzeba....

w ten czas...

.. warto wierzyć, mówię Wam, zobaczcie szczerość w "oknach cudzych źrenic" , uwierzcie w Mikołaja..ehhh ja uwierzyłam :)))))))
dziękuję
jola

niedziela, 14 grudnia 2014

Śladami Stasiuka..kucając...



Zobaczyłam tamtą lutową gwiaździstą noc mroźną jak cholera..Galę, Lutka. Nasz niepokój, czuwanie, ewakuacje. Kucając nad tym mokrym nowym życiem byliśmy przerażeni, chcieliśmy zrobić wszystko żeby było..

Kucając. A. Stasiuk.
Rodzą się, gdy jest zimno. W lutym albo na początku marca. Jest w tym pewien rodzaj obojętnego okrucieństwa. Na zewnątrz gwiaździsty mróz, a tam wśród czterech drewnianych i wcale nie najcieplejszych ścian przychodzi na świat coś tak kruchego. W dotyku jest zimne, bo pokryte błonami płodowymi, wydzielinami, resztkami tego poprzedniego życia, które było na poły życiem wodnym, a tutaj jest mróz i trochę strach, że zaraz zamarznie. Trzeba więc wziąść wiecheć siana, wytrzeć to, rozmasować, aż stanie się jako tako suche. Mimo, że nie zawsze jest się na miejscu, dają sobie jakoś radę. Zwłaszcza te tak zwane prymitywne rasy, pradawne, niezepsute hodowlą, zmieniającą dzikie zwierzę w wyrafinowany produkt, który bez człowieka już sobie nie poradzi.
No ale ten lutowy mróz zawsze sprowadzał coś w rodzaju obawy i współczucia. Dopóki nie pojechałem do Mongolii i nie zobaczyłem owczych zimowisk gdzieś na skraju Altan els - tej najdalszej na północ wysuniętej pustyni na Ziemi. To nawet nie były budynki, tylko zagrody z kamienia ukryte w zagłębieniach terenu, by chronić od północnych wiatrów ciągnących od Syberii. I zimowymi temperaturami oscylującymi w okolicy minus trzydziestu pięciu stopni.
Więc teraz się tak nie przejmuję. Wycieram tym wiechciem i sprawdzam, czy stają na nogi. A nogi mają największe, nieproporcjonalnie długie, na zapas, bo przecież to będzie jedyna broń tych stworzeń, dosć bezbronnych. Czasem z tym wstawaniem się ociągają, bo słabe, bo ciut za wcześnie, bo życie się jeszcze nie rozpaliło i trzeba pomagać: przede wszystkim pokazać drogę do maminego cycka. Podstawić cycek pod nos, wetknąć do pyszczka, przytrzymać. Bo cycek rzecz najważniejsza. Właściwie jak się zastanowić, to reszty matki mogłoby nie być. Tylko ten obrzmiały, gorący cyc, pełen mleka. W porównaniu z taką na przykład kozą owca ma go mniej, ale jest za to tłustsze, gęstsze, słodsze i w istocie nie przypomina w smaku mleka, tylko jakiś wyrafinowany deser. Może przypomina samo życie, jego esencję? I gdy już ta ciepła maszyneria ruszy, gdy to spłaszczone jak ryba, długonogie i - na pierwszy rzut oka - całkiem niudane jagnię dopadnie źródła, to raczej możemy być spokojni: będzie żyło.
I to jak! Coraz bardziej. Z dnia na dzień coraz mocniej. Zaraz spęcznieje, zaokrągli się, nabierze masywnej cielesności. Żeby ssać, będzie bodło bezlitośnie cyca w tym swoim jagnięcym przyklęku i merdając na boki współbezwładnym, zwisającym jagnięcym ogonkiem. Pięć merdnięć i z byka w wymię, pięć merdnięć i znowu brutalny masaż, żeby lepiej płynęło do pyszczka. To ciało tak wątłe na początku, takie jakieś ledwo spojone, rozlazłe, po dwóch, trzech tygodniach zamienia się w cielesną kulę. W mięsny pocisk. Toczy się, turla, rwie do przodu, pokryte młodą, delikatną wełną, odbija się tylnimi nogami, wykonuje piruety i salta na przednich. W chwilach absolutnego owczego szczęścia w idiotycznie komiczny sposób wybija się ze wszystkich czterech i niczym na sprężynach podąża w baranią dal. Wystarczy pogodny dzień i trochę słońca. Ponieważ owce są w tym względzie całkiem jak ludzie.
Tej zimy przybyły trzy i wszystkie są czarne. Zachodzę do nich częściej, niż nakazywałby owczarski obowiązek, i po prostu patrzę. Emil Cioran napisał kiedyś, że zamiast wciąż obłędnie i na wyprzódki się cywilizować, "powinniśmy zawszeni i pogodni kucać w cieple zwierząt", albo jakoś podobnie. Czytam wyrafinowanych filozofów, ale potrafię ich nauki przyjąć jedynie prostodusznie i bezpośrednio. Idę więc i kucam. Czekam, aż się zbliżą i poczują mój obcy, ludzki, ale przecież znany zapach. Aż zapomną na chwilę o nieufności, dzięki której żyją, i podejdą w zasięg dotyku. Teraz ja wciągam w nozdrza ich woń. W ciepłe, suche dni jest ostra, wyrazista i odurza. Jest w niej coś dalekiego i archaicznego. Jest to co utraciliśmy dawno i na zawsze.
Kiedys zabłądziliśmy nocą na Gobi. W ciagu paru chwil zrobiło się absolutnie ciemno. Do obozu mieliśmy parę kilometrów. Nie było ani iskry, ani światełka - nic. Szedłem przed siebie i wąchałem mrok. Myślałem: cóż, najwyżej zwiniemy się kłębek i doczekamy świtu. Ale wąchałem ciemność i w końcu poczułem tę przedwieczną woń zwierząt stojących pod gołym niebem, niby udomowionych,a le nie do końca. Za nitką zapachu po kilkunastu minutach dotarliśmy do jurty. Obok była zagroda dla bydląt. Pasterze pomogli nam dojść do naszej furgonetki i namiotów.
Tak więc kucam pogodny, rezygnując jednak z zawszenia, i wącham moje ministado. Pachniej jak tamto gobijskie. Pięknie, mocno i odurzająco. Człowiek - mówię to, starając się oczywiście naśladować ton Ciorana - powinien miec owce. Nie ocalą, nie uwolnią od samotności, ale mogą wskazać drogę w mroku. Niekoniecznie tym, w którym zmierzamy, ale w tym, z którego przyszliśmy.
Jedna nie jest całkiem czarna. Ma białą gwiazdkę na głowie.

Jest i są kolejne. Teraz jestem mądrzejsza o te kilka zim, kilka mokrych żyć...teraz jestem twardsza. Zrozumiałam, pogodziłam się, nauczyłam..ciągle się uczę. Przekraczam granice o których nie miałam pojęcia że są do przekroczenia, że będę musiała je przekraczać, że potrafię. Kocham i nienawidzę. Czasami zastanawiam się..Tydzień temu jeden z moich kogutów wylądował w rosole. Rosół był..hmmmm..takiego rosołu nie jadłam nigdy wcześniej. Kilka zim minęło, kilka wiosen. Teraz jestem gospodynią. Pamiętacie moje pierwsze kroki? Zawieruchy na blogu? Myślę że będzie ich jeszcze wiele. Zosię i Janusza? Moich pierwszych Nauczycieli? Za co co zawsze będę wdzięczna.
Jeżeli nie potraficie zjeść własnego koguta, nie myślcie o wsi, o kozach, owcach, kurach i innych temu podobnych. Zostańcie tam gdzie jesteście żebyście nie musieli przykucać nad tym mokrym życiem.
Pozdrawiam Was tak przedświątecznie, dziękuję. Mam do Was ogromną prośbę. Nagrody z Polak Potrafi ruszyły w Polskę, jeżeli przysłaliście mi swój adres i przed świętami nie dostaniecie przesyłki napiszcie do mnie.
Dziękuję mojej sąsiadce, Pani Śmietanowej. Nauka nie pójdzie w las. "Człowiek powinien mieć swoją owcę" Ja już mam..każdy z nas ma, albo będzie miał. Ważne jest żeby wskazywała Wam drogę do domu.
jola